Po prostu dobra muzyka.

Płyty.

Winylowe, CD, pliki cyfrowe.

Każdy z nas ma ich dużo, czasami bardzo dużo.

Muzycznie jedne są lepsze inne gorsze.

Jedne brzmią lepiej inne gorzej.

Niektórzy mówią że maja audiofilskie wydania, z audiofilskich wytwórni.

Ale czy istnieje coś takiego jak audiofilska jakość płyty?

W moim poniedziałkowym poście napisałem: nie wiem.

Bo nie wiem.

Wiem za to że jest po prostu lepsza lub gorsza muzyka.

Że są lepsze lub gorsze realizacje.

Czasami jedno nie idzie w parze z drugim.

Odkąd słucham muzyki czyli już przeszło trzydzieści pare lat z okładem, odnoszę wrażenie że starsze realizacje były robione z większym pietyzmem.

Po prostu realizatorzy przykładali się bardziej do tego co robili.

Jednocześnie kiedyś mniejszą wagę przykładałem do realizacji większą do tego czy muzyka zwyczajnie  mi „podchodziła”.

Dzisiaj stałem się bardziej wybredny.

Staram się by zarówno muzyka jak i  jakość nagrań szły w parze.

Ileż to płyt  przynajmniej dla mnie, z perspektywy czasu nie nadaje się do słuchania.

Choćby coś z mojej młodości czyli  TSA i „Heavy Metal World”.

Już wtedy gdy wyszła w roku 1984 , już wtedy gdy wsadziłem ją na talerz gramofonu,  wiedziałem że realizacja jest po prostu fatalna.

Muzycznie to najlepsza płyta  TSA .

Ale realizacyjnie jest  płaska, pozbawiona mocy i ciężkiego tłustego metalowego brzmienia.

Zamiast ściany dźwięku i mocnego kopa z dołu uzyskali cienkie wykastrowane brzmienie.

A przecież potrafili zrobić rewelacyjnie brzmiącą do dzisiaj, „czerwoną” płytę która wyszła rok wcześniej.

Nie jestem też w stanie słuchać wtórnej nic nie wnoszącej i źle zrealizowanej muzyki granej przez U2.

Przynajmniej wszystko co zrobili po „The Joshua Tree”, jak dla mnie jest niestrawne zarówno muzycznie jak i brzmieniowo.

Zatem może być dobra muzyka i zła realizacja ale może być i odwrotnie.

Jednak słabej muzycznie „katastrofy” nie uratuje nawet dobra realizacja.

To jak mi się wydaje, temat któremu warto poświecić oddzielny felieton.

Dzisiejsze możliwości studiów zdają się  przeczyć mojej tezie że robi się coraz więcej słabych nagrań.

Ale cały czas odnoszę wrażenie że w latach  60-tych i 70-tych gdy nie było takich możliwości technicznych  jak obecnie, powstawało niezwykle dużo przyzwoitych nagrań, nie wspominając jak wartościową muzykę wtedy grano.

Dzisiaj gdy słucham różnych stylistycznie i muzycznie płyt, fascynuje mnie nie tylko sama muzyka lecz również klimat oraz wszystkie szczegóły składające się na jej odbiór.

Praktycznie każda realizacja z wytwórni  ECM  Manfreda Eichera to gwarantowany wysoki poziom realizacyjny i muzyczny.

Wygląda więc na to że obecnie chyba już tylko w jazzie, można znaleźć zarówno jakość artystyczną jak i dobre brzmienie.

Dzisiaj  podzielę się bardziej nieoczywistymi wykonawcami, i  bardziej  niemainstreamową muzyką.

Te moje nieoczywiste muzyczne fascynacje to choćby płyta „Salve Regina” – Piotra Barona.

To połączenie jazzu i religijnych motywów z pieśni gregoriańskich.

Jest więc nacechowana mocno pierwiastkiem duchowym, lecz z zupełnie innej strony,  freejazzowymi interpretacjami.

Album czekał i dojrzewał przeszło 10 lat na półce w mim domu.

w końcu ta muzyka do mnie trafiła i przekonała do siebie.

Gdy posłuchałem  drugiego utworu, gdy wkręciłem się w klimat, gdy trębacz i saksofonista przedstawili mi swoją wersję tej muzycznej opowieści.

Wtedy zrozumiałem że kręgosłupem utworu ,ba całej płyty jest Darek Oleszkiewicz i jego kontrabas.

To on dyscyplinuje tę muzyczną opowieść.

To on odmierza czas i przestrzeń.

Wraz z genialnym perkusistą Marvinem Smithem, tworzą strukturę bez której muzycy  nie spotkali by się na końcu utworu.

Bas Oleszkiewicza jest dyskretny, lecz to on prowadzi wszystko.

Dopiero wtedy gdy muzycy zaczynają improwizować czuć jak idealnie się uzupełniają, tworząc skończoną muzykę.

Realizacja płyty jest bardzo dobra.

Lecz ja cenię ją po pierwsze za muzykę, dopiero w następnej kolejności za estetykę realizacji.

Jazzpospolita i najnowszy album „Humanizm” to „druga strona ulicy” na której przywołany przeze mnie Piotr Baron, gra swój jazz.

Jazzpospolita to ziomki z mojego miasta, Warszawy.

Album jest jak na synkopowaną  muzykę niezwykle melodyjny,  powiedział bym że strawny dla każdego.

Brzmieniowo świetna, przestrzenna i dynamicznie zrobiona realizacja.

To klimaty podobne do eksplorowanych już dawno przez Esbiorn Svenson Trio czy Go Go Penguin.

Choć w mojej opinii, chłopaki w „krawatach” są jednak bardziej liryczni i słowiańscy.

W ciekawy sposób dotykają różnych estetyk, syntezatorowych brzmień. wręcz zahaczają o pop.

To nie jest czysty jazz, to nie smooth jazz to rodzaj progresywnego jazzu,  tak to chyba najlepiej określić.

Kolejna ciekawa ,świetnie zrealizowana płyta , z jazzową, przestrzenną estetyką to album Andrew Cyrille Quartet„The Declaration of musical independence”.

W tym projekcie najważniejsze jest to co dzieje się pomiędzy nutami.

Co zagrano, nietypowymi dźwiękami, co dzieje się  w przestrzeni studia, w ciszy, w powietrzu.

Tam jest ukryta magia tego muzycznego przekazu.

Utwór „Sanctuary” to mój tester na to ile powietrza wykrzesze wzmacniacz, ile przestrzeni pokażą głośniki, jak szeroko  można wykreować scenę.

Ta płyta to mój „lot” w świecie wykreowanym przez gitarę Billa Frisella.

To chwile w których mogę na chwilę wyłączyć się z tu i teraz.

Tak samo jest z muzyką Davida Torna, amerykańskiego gitarzysty i eksperymentatora, który buduje podobne klimaty.

Choć chyba jednak bardziej chropowate i surowe niż Adrew Cyrille Quartet.

Ten głuchy na jedno ucho muzyk i jego zimne wręcz jakby ukruszone z lodowca dźwięki gitary z płyty –„Only Sky”.

Grywał z Davidem Bowie, a teraz znowu nagrywa dla Manfreda Eichera z ECM.

Nie wiem czemu ale Skandynawowie wiedzą jak zagrać muzykę w której pauza jest integralną częścią przekazu.

Taką egzystencjalną płynącą w przestrzeni muzykę tworzy Duńczyk,  Jacob Bro.

Prostymi wręcz surowymi środkami gra dźwięki poruszające do głębi.

Ujął tym Tomasza Stańkę  który zaprosił go do grania w swoim quintecie.

Egzystencjalny chłód emanujący z wybrzmiałych nut jego gitary czujesz wręcz namacalnie.

Jego płyta „Gefion” o której piszę nagrana dla ECM, to własnie takie klimaty bardzo oszczędne a zarazem melodyjne.

W zupełnie innym stylu po  słonecznej stronie ulicy śpiewa  Anna Caram z płyty „Blue Bossa”.

To Brazylijska wokalistka akompaniująca sobie na gitarze i pięknie śpiewająca bossa novę.

Lubię takie klimaty kiedy siedzę zimowym wieczorem i otulam się ciepłem jej muzyki.

Miłe, przyjazne dźwięki i ładna selektywna przestrzenna realizacja.

Niby nic nadzwyczajnego ale w prostocie i niekomplikowaniu tkwi piękno zarówno muzyki jak i jej realizacji.

To jak z Płytą Stana Getza i Joao Gilberto.

Podobny klimat i żona Gilberto Astrud,  śpiewająca chyba największy przebój bossa novy czyli „The Girl from Ipanema”.

Płyta nagrana dawno bo w 1963 roku ale jak ona brzmi!!.

Do dzisiaj jest niezwykle świeża.

A na koniec Dhafer Youssef.

Tunezyjski muzyk eksplorujący okolice jazzu i awangardy, grający na lutni Oud.

Płyta „Digitalprophecy” to ciekawie zrealizowany mariaż elektroniki , sufijskich dźwięków, orientu i europejskiej harmonii.

Arabskie rytmy podane w nowoczesnym aranżu, bardzo przyjemne granie.

Te kilka płyt to kwintesencja zarówno rewelacyjnej realizacji jak i w moim przekonaniu wartościowej artystycznie, muzyki.

Posłuchajcie tych nieoczywistych dźwięków.

Może będzie  to dla was ciekawa podróż.

Ale  może was znudzi, wtedy odpuścicie.

Muzyka ma sprawiać  przyjemność, uszlachetniać, poruszać.

Jeśli tego nie robi to nie spełnia swojego zadania.

Wtedy nie ma co.

Zmieńcie płytę.

 

 

R Bajkowski

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *