Wehikułem czasu przez koncertowe winyle.

Po co zbierać analogowe płyty?

Czemu kolekcjonować relikt technologiczny  skoro mamy dostęp do zremasterowanych, czystych zapisów praktycznie każdego artysty jaki nagrywał i odkąd istnieje technika zapisu dźwięku?

W sumie to za bardzo nie potrafię dać żadnej racjonalnej odpowiedzi, w której uzasadnił bym wyższość „trzeszczącej” płyty nad jej wersją cyfrową.

Poza jednym.

Bo tak jak fotografia zatrzymuje w ułamku sekundy cały przemijający widziany przez soczewkę obiektywu, świat.

Tak płyta winylowa jest  tym nośnikiem, który w sposób niedoskonały ale na miarę swojej epoki odtwarza zarejestrowane dźwięki i muzykę przemijającą wraz z upływem czasu.

Odtwarza to ze wszystkimi niedostatkami czasów analogowych nagrań.

To swoista fotografia wielu chwil utrwalonych na wieki w niedoskonałości czarnego krążka.

Chociaż bardziej jest to „niedoskonałość” postrzegana przez nas z dzisiejszej perspektywy bo w czasach gdy winyl był królem była to jedna z niewielu możliwości posłuchania muzyki w standardzie HI-FI.

 

 

Wymyśliłem sobie, że będę kolekcjonował  na płytach winylowych najciekawsze według mnie rockowe albumy koncertowe, które  powstały do pierwszej połowy lat 80-tych.

Zbieram też  płyty jazzowe ale tylko te, które szczególnie mi się podobają.

Tak, chcę mieć to na szumiącej czasami trzeszczącej płycie.

Chcę by powrót do czasu gdy muzyka rockowa nie zjadała jeszcze własnego ogona, kiedy była szczera do bólu, by ten powrót był jak najbardziej w klimacie z epoki.

Chcę go poczuć, dotknąć papierowych okładek płyt, delikatnie i z pietyzmem położyć czarny krążek na talerz gramofonu.

Chcę  po prostu poczuć się jak fan z lat 70-tych, słuchający albumu  swojego idola.

Poczuć się jak on, gdy położył pierwszy raz na gramofonie dopiero co kupioną płytę.

A więc włączam swoisty wehikuł czasu i za sprawą dźwięków przenoszę  się do czasów gdy winyl był królem a rock był jeszcze żywy.

 

Jakich albumów live na winylach warto posłuchać?

 

Postaram się opisać te które dla mnie są najlepsze.

Winyl przenosi mnie do 23 czerwca 1970 roku.

 

Grand Funk Railroad – Live Album.

 

Grand Funk Railroad nagrywa swój pierwszy album koncertowy w Jacksonville.

 

 

Ta płyta to „Live Album”

Dwa dni wcześniej w Meksyku, Pele z „Canarinhos” wywalczyli dla Brazylii po raz trzeci tytuł mistrza świata w piłce nożnej.

Ale USA nie żyje piłką nożną.

Hala sportowa Jacksonville Coliseum, w którym Grand Funk grali koncert, była nabita do ostatniego miejsca

Ta kapela  tak nie lubiana przez krytyków ale uwielbiana przez publiczność była w tamtym czasie cały czas w trasie koncertowej.

Mają za sobą trzy studyjne longplaye i chcą by ludzie posłuchali z płyty również  tego jak grają na żywo.

Ci „goście” po prostu uwielbiali grać.

Dla nich liczyła się tylko muzyka.

Liczyła się do tego stopnia, że nawet nie zauważyli jak  zostali okradzeni przez własnego managera.

Ale wróćmy do muzyki.

Płyta nie  jest  mistrzostwem realizacji.

Brzmi wręcz jak bootleg, za to wiernie oddaje klimat i żywiołową reakcję publiczności.

Ostre granie, mocne riffy i energia, która wylewa się z głośników przekonują mnie jak dobrym byli koncertowym bandem.

Mój faworyt to „Hartbracker” i „Paranoid”  choć cała płyta aż tryska energią i rasowym rockowym graniem.

Przy okazji wypada wspomnieć „Caught in the Act” , koncertowy album nagrany pięć lat później.

Album o nieporównanie lepszej jakości nagrań imoże nieco dojrzalszy muzycznie ale…?

Nie tak żywiołowy i szczery jak „Live Album”.

Po drugiej stronie oceanu miesiąc po koncercie Grand Funk w Jacksonvill, Chris Farlowe  debiutuje jako nowy wokalista kultowej grupy Colosseum.

W marcu  71 roku w bokserskim „pojedynku stulecia”, Joe Frazier pokonał Muhammada Alego a w Polsce telewizja rozpoczęła nadawanie kolorowego obrazu.

W tym samym miesiącu  Colosseum na dwóch koncertach w Manchesterze i Brighton, rejestruje jeden z najlepszych brytyjskich  koncertowych albumów tamtych czasów.

 

Colosseum – Live.

 

 

 

Colosseum, to zaiste ciekawa grupa bo skład w niej cały czas ewoluował a muzyka jaką grali jest sumą jazzu, bluesa i rocka,

Wraz z King Crimson  stworzyli również podwaliny pod to  co potem nazwano rockiem progresywnym.

Dlaczego ten koncert?

Bo jest genialnie zagrany, do tego muzycznie jest eksplozją improwizacji, świetnej  gry perkusisty John’a Hiseman’a czy klawiszowca Dave Greenslade’a.

Warto posłuchać utworu „Lost Angeles” z 6 minutową solówką  Dave Clempsona, który był chyba najbardziej niedocenianym gitarzystą swoich czasów.

Colosseum – Live to album dla wszystkich którzy lubią rocka i jazz  ale jest on również jedną z najlepiej zarejestrowanych koncertowych płyt początku lat 70-tych.

Warto sięgnąć po tę moim zdaniem świetną grupę.

Rok wcześniej 18 maja 1970 roku na koncercie Deep Purple mało znana grupa Wishbone Ash zagrała jako suport.

Podczas koncertu Ritchie Blackmore uciął sobie wymianę solówek gitarowych z  Andym Powellem rewelacyjnym gitarzystą z „Wishbonów”.

Efektem było zainteresowanie zespołem producenta Purpli, Dereka Lawrence’a co w konsekwencji zaowocowało podpisaniem dużego kontraktu z wytwórnią DECA a potem brytyjską MCA.

 

Wishbone Ash – Live Dates

 

Trzy lata później,  Wishbone Ash, nagrali swój pierwszy koncertowy album „Live Dates”.

 

 

Czerwiec 1973 roku był ze wszech miar ciekawy.

Przecież to właśnie wtedy „Orły” Kazimierza Górskiego pokonują Anglików 2:0  w Chorzowie.

Dwa tygodnie później  Wishbone Ash  nagrywają w dniach 17 – 24 lipca z pomocą mobilnego studia Roling Stonsów,  rewelacyjny  koncert.

Miksują go w studiach Olimpic w Londynie i wydają na płytach pod koniec roku.

Warto dodać, że był to jeden z najlepiej sprzedających się podwójnych albumów live tamtej  dekady.

Płyty brzmią rewelacyjnie.

Świetnie oddana przestrzeń i bardzo selektywne brzmienia instrumentów.

To magia i sam nie wiem jak oni to zrobili ale to w moim mniemaniu po prostu rockowy i zarazem  audiofilski winylowy album.

Dopiero tutaj słychać jak fantastyczne muzyczne „dialogi” Ted Turner i And Powell, potrafili zagrać na gitarach.

To świetna muzyka z najlepszymi kawałkami z pierwszych płyt jak choćby „Pilgrim”, „Lady Whisky” czy „Phenix”.

Jeśli ktoś twierdzi, że winyl nie brzmi, niech sięgnie po tą płytę na czarnym krążku.

Rok 1973 był świetny dla „Whisbonów”.

Był chyba jednym z lepszych w fonografii.

Nam otworzył drogę na mundial 74, gdzie zdobyliśmy status trzeciej drużyny świata.

A ja mam rewelacyjnie brzmiący album na winylu.

W tym samym roku 13 stycznia,  grupa Aerosmith debiutuje swoim pierwszym albumem „Aerosmith”.

Tego samego dnia w Londyńskim Rainbow Theatre, ma miejsce niezwykły koncert.

Eric Clapton po dwóch latach niebytu i uzależnienia od heroiny wystąpił po raz pierwszy na żywo.

Pomocną dłoń podał mu Pete Townshend z „The Who”, który zorganizował całe przedsięwzięcie.

Wraz z nim w koncercie brali udział Steve Winwood, Ronnie Wood i Jim Capaldi.

Skład zacny, muzyka całkiem dobra a płyta nosi tytuł:

 

Eric Clapton’s Rainbow Concert.

 

 

 

Dlaczego wybrałem ten album?

Ponieważ był kamieniem milowym dla Claptona.

Dał mu wiarę w powrót na scenę i odbił z czarnej  heroinowo-depresyjnej dziury, w której tkwił przez ostatnie miesiące.

Płyta nie jest może takim majstersztykiem realizacyjnym czy muzycznym jak omawiany wcześniej Wishbone Ash, ale jest to kawał dobrego blues-rockowego rzemiosła w wykonaniu dobrych „rzemieślników” gatunku.

Jest na tej płycie świetna wersja „Litle Wind” Hendrixa czy „Presence of the Lord” Claptona.

Mój Japoński winyl pokazuje, że muzyka jeśli jest grana emocjonalnie, zawsze się broni.

Clapton był tego dnia w dobrej formie.

Miał obok siebie świetnych muzyków, swoich przyjaciół.

Przyjaciół którzy wsparli go gdy tego potrzebował.

Nam pozostał zapis muzyki którą zagrano tego wieczoru z potrzeby serca.

Muzyki, która odmieniła życie Claptona, a może nawet je uratowała.

Ciekawy album, warto posłuchać.

 

Ten Years After – Recorded Live.

 

Po drugiej stronie kanału La Manche, inna Brytyjska grupa blues-rockowa Ten Years After w tym samym roku pod koniec stycznia, nagrywa w cztery kolejne wieczory, album Live.

 

 

Wykorzystuje to samo mobilne studio, które wcześniej używali Whisbone Ash.

Ten Yers After wypadają rewelacyjnie na tej koncertowej płycie nie retuszowanej w studio.

Alvin Lee, grający szybkie solówki jak choćby ta na stronie trzeciej w 16-minutowej  wersji „I Can’t Keep from Cryin’ Sometimes” .

Rozbudowana część instrumentalna, jest świetnym przykładem improwizacji i interakcji  muzyków, z ciekawymi przejściami, ze świetne wkomponowanym rifem „Sunshine of Your Love” zespołu  Cream, na początku.

Rewelacyjne, rozbudowane solówki Alvina Lee w dużej mierze powodują, że płyty słucha się od „dechy do dechy”.

To pokaz tego jak żywa muzyka niosąca ze sobą emocjonalny przekaz oraz  jak świetna gra muzyków, tworzy klimat koncertu.

Słucham tego albumu i pomimo niedoskonałości winyla przenoszę się wraz z dźwiękami na nim zapisanymi, wprost na koncert.

Prawdziwe dźwięki, szczery przekaz i dobre wibracje.

Rok 1973 obfitował w świetne płyty.

Może dlatego, że grali wtedy muzykę nie tak skomercjalizowaną jak dzisiaj.

A może to po prostu „tamte czasy” w taki właśnie sposób, odcisnęły swoje piętno na nagraniach, których słucham.

Robię duży przeskok mojego winylowego wehikułu czasu i wskakuję do roku 1976.

 

Lynyrd Skynyrd –  One More for From The Road.

 

„One More For From The Road” zespołu Lynyrd Skynyrd, nagrany pomiędzy 7 a 9 lipca 1976 roku w Fox Theatre w Atlancie.

 

 

Ten Amerykański zespół blues-rockowy, nagrywa wtedy ostatnią płytę w oryginalnym składzie z Ronnie Van Zant’em .

Rok później  grupa leci samolotem na koncert do Luizjany, na który niestety nie dolatuje.

W wypadku lotniczym giną, wokalista Ronnie Van Zant, Steve Gaines, i Cassie Gaines.

Album muzycznie jest poprawny ale nie powalający.

Realizacyjnie przyzwoicie nagrany.

Jednak to co ważne to jest jedyne oficjalne wydawnictwo (nie licząc butlegów) z pierwszym wokalistą Ronie Van Zantem, którego po  śmierci zastąpił jego brat Johnny Van Zant.

Co ciekawe, Ronie Van Zant zawsze mówił wszystkim, że nigdy nie dożyje  trzydziestki.

Zmarł mając lat 29.

Na płycie znajdziemy „Crosroads” Roberta Johnsona znany z wykonania „Cream” i nawet podobnie  przez „południowców” zagrany.

Znajdziecie też  chyba najbardziej znany utwór „Sweet Home Alabama”.

Płyty słucha się gładko bo jest  to dobry kawałek rock-bluesowego grania z Ameryki.

Dziesięć dni po nagraniu tego koncertu  amerykańska sonda kosmiczna Viking przekazała  dobrej jakości zdjęcia z powierzchni Marsa.

Zobaczyliśmy wtedy po raz pierwszy kolorowe fotografie czerwonej planety.

W Polsce pod koniec lipca powstaje Komitet Obrony Robotników, zapowiedź tego co za 4 lata eksploduje na wybrzeżu pod nazwą „Solidarność”.

Ostatnia płyta z koncertu.

Ostatni winyl którego dzisiaj słucham to mój ulubiony RUSH.

 

Rush – Exit…Stage left.

 

 

 

„Exit… Stage Left”, to materiał nagrany  dwóch miejscach:

Cała druga strona to materiał z Glasgow w Anglii, nagrany 10 i 11 czerwca roku 80-tego.

Czy wiecie, że dokładnie na trzy dni przed tą rejestracją, w Polsce rozpoczął się pierwszy festiwal w Jarocinie!

Pozostała część materiału na płytę, pochodzi z 27 marca 1981 roku z Kanady.

Płyta jest od strony technicznej perfekcyjna.

Obie rejestracje są bardzo selektywne oraz niezwykle czyste jak na nagrania z koncertu.

Swego czasu  Geddy Lee, powiedział w jednym z wywiadów, że gdy wydali płytę był z niej bardzo zadowolony.

Dodał, że grupa próbowała sprawić by album brzmiał „ idealnie” częściowo poprzez zmniejszenie poziomu hałasu publiczności, podczas gdy Alex Lifeson uważał, że album brzmi zbyt czysto i nie tak surowo jak wcześniejszy „All the World’s a Stage”.

Cóż dla mnie to perfekcyjnie nagrana muzyka, ale też Rush to perfekcjoniści i nic dziwnego, że na koncercie brzmią dokładnie jak z płyt studyjnych.

Exit… Stage Left, został uznany za dziewiąty najlepszy album Live wszech czasów przez magazyn Classic Rock w 2004 roku.

Ja uwielbiam go jeszcze z innego powodu.

To był album, który w 1983 roku usłyszałem po raz pierwszy właśnie z winyla.

Wypadłem wtedy z butów i stał się dla mnie swoistym „wzorcem z Sevres” jeśli chodzi o to jak perfekcyjnie można grać rocka.

Posłuchajcie Neila Peart’a na bębnach.

To co ten gość  z nimi robi i jak na nich gra…

Z materiału koncertowego, który wyszedł w postaci podwójnego winyla powstał też film wideo.

Oglądając go widać, że w tamtych czasach gdy nie było jeszcze tak rozbudowanej elektroniki i samplerów  szczególnie Gedy Lee musiał się nieźle napocić w niektórych kawałkach obsługując  jednocześnie pedałowy basowy syntezator, instrumenty klawiszowe i jeszcze śpiewał.

To album który podsumowuje moim zdaniem najlepszy okres zespołu Rush.

Trasę  promującą album „Moving pictures” i ich najbardziej progrockowy okres.

Płyta wychodzi w październiku 1981 roku i osiąga status platynowego albumu.

tymczasem w Polsce Solidarność ma coraz mniejszy margines  swobody.

Chce zmienić ten bezduszny komunistyczny system.

Niestety za dwa miesiące nadejdzie 8 lat „ciemności”.

Stan wojenny zatrzymał nasze wolnościowe aspiracje.

Zmienił w Polsce wszystko.

Ale dla mnie nie zmienił jednego.

To co dla mojego pokolenia liczyło się wtedy to właśnie muzyka.

Ona przekraczała granice, przenosiła nas w inny świat.

Nie ważne czy był to rock, jazz czy inny jej gatunek.

Żyliśmy w kraju, w którym nic nie było.

Choć może lepiej powiedzieć- było ale tylko dla wybrańców systemu.

Dla mnie liczyła się tylko muzyka.

I tak zostało do dzisiaj.

 

 

Może dlatego płyty winylowe darzę takim sentymentem.

A może po prostu fajnie grają.

Nie wiem.

Wiem, że moja kolekcja będzie rosnąć.

 

Tekst i zdjęcia Robert Bajkowski

 

Przeczytajcie jeszcze :

Led Zeppelin – Dobry i zły czas, krótka historia zespołu.

 

6 albumów jazzowych, których warto posłuchać.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *